V Marszon - relacja i fotoreportaż Sebastiana Wacha


Marszon numer 5, czyli powódź w piekle...

      I nadszedł dzień przygotowań... Ale tym razem miałem przeczucie, że ten marszon będzie inny... Jak zawsze ekwipunek dopasowywałem dzień przed wyjazdem, wszystko było dokładnie sprawdzone, tak teraz wstałem rano, wrzuciłem co złapałem w rękę do plecaka i jazda na uczelnie... Po drodze jakiś pijaczek pyta mnie czy jadę do Iraku... Czy ja naprawdę tak dziwnie wyglądam? Wykład mija szybko, teraz kierunek sklep i zrobić zapasy... Skandal! Jakieś wybitne braki organizacyjne... Zapomniałem kubeczka... No ale w końcu się z tym uporałem... Kierunek dworzec! Trzeba ruszyć na szlak... zaraz zaraz... ale czym? Ktoś zrobił na dworcu gorszy bałagan niż nasi ukochani rządzący ;) Dawno tu nie byłem... Kątem oka zauważam autobus do Mszany. Zastanawiam się czy spotkam kogoś znajomego i jak ja w ogóle mam jechać... Wsiadam do autobusu i... o... witam organizatorów...! Lepiej trafić nie mogłem - w autobusie siedzieli Ola i Kuba :) Teraz wiem już wszystko. Podróż mija szybko, przy okazji precyzuję kilka szczegółów dotyczących trasy itd. Przy samym skręcie z Zakopianki mijamy Krzyśka... Nie sposób go jednak "złowić" bo kierowca nie szczególnie chce się zatrzymywać. Cóż... będzie miał człowiek rozgrzewkę ;)
      Wysypujemy się z autobusu i ruszamy w stronę Bazy Lubogoszcz. Podejrzanie parno... Nie podoba mi się to, zwłaszcza, że zaczyna pokrapywać... No ale nic to... Przecież trochę deszczu jeszcze nikomu krzywdy nie zrobiło... Dodreptujemy do bazy i... naszym oczom ukazuje się ciekawy widoczek. Magda wraz z Grafitem The Szczurem otoczona tłumem dzieciaków... Grafit chyba nie narzeka na brak zainteresowania ;) Tylko czy on by czasem nie chciał zawrzeć bliższych znajomości z lokalnymi pięknościami? (w obrębie swojego gatunku of course ;) ) Dzieci są nieprzejednane... Magda też... A szczęście było tak blisko... Zaczyna się chmurzyć, więc przenoszę się do środka. Mam zaszczyt jako pierwszy zarejestrować się oficjalnie jako uczestnik... Zaczynają się schodzić inni, chmury też wykazują zainteresowanie marszonem... Powiedział bym, że jest ich sporo więcej niż ludzi... W końcu nie wytrzymują... LEEEEJE!... Hura... Jak na pierwszym marszonie... Trzeba by liczyć na to, że wypada się do wymarszu... No ale ludzi przybywa, nastroje wesołe, jakoś zapominamy o tym, że pada... Rejestracje, rejestracje, ogłoszenia... Godzina zero... Znaczy 20:00... Zbiórka i ruszamy... Zostałem poproszony o zostanie czubkiem zastępczym (w razie gdyby Michał miał jakieś kłopoty)... Rozciągamy się... Kto tu tyle tej wody wylał? No chyba zgłupieli... Przecież ja się zaraz wycofam... Pół roku bez żadnej aktywności... Serce przyspiesza jak niezły motocykl... Od 70 do 200 uderzeń/min w niecałe 500 m... Eee... Ja się chyba zatrzymam... Oglądam przesuwające się obok mnie sylwetki i myślę... Zaraz zaraz... przecież nie ruszyłem dobrze z miejsca... nad czym ja się w ogóle zastanawiam. Dociera do mnie koniec marszonu. Przepraszam Kubę, że nie mogę prowadzić i ruszam sobie powoli na końcu... Hm... może nie będzie tak źle?
      Docieramy na Lubogoszcz... Mały odpoczynek i dalej... Zejście dość ostre... No ale czego innego można by się spodziewać po Beskidzie Wyspowym? Obawiałem się tych okolic, ale jak już idę... Mały fotostop... Fajnie wygląda ten sznureczek świateł... o jakieś światełko zniżyło loty... Chyba jest ślisko ;) Lepiej ślisko, niż asfalt... pojawia się mgła... Znowu nic nie widzę, jak na zeszłym marszonie... Tak właśnie... wygląda na to, że szlak poszedł własną drogą... Z kilkoma osobami schodzimy jakąś wygodną drogą leśną... Ciekawe gdzie nas wyprowadzi... A jest i koniec... Podziwiam swoje zamiłowanie do tej magicznej bitumicznej masy na drogach, która wybitnie utrudnia chodzenie... Oczywiście udało nam się wyjść trochę za wysoko i trzeba zejść asfaltem do właściwego szlaku... Ale co to dla prawdziwego marszonowicza? (zwłaszcza na początku trasy ;) ) Œwiatło! Widzę światło! O - to Michał pokazuje gdzie trzeba iść żeby dojść na stację w Kasinie. Docieramy i odpoczynek... Widać gwiazdy... może nie będzie tak źle? Piekło ze sklepieniem z gwiazd? Przynajmniej daje jakąś nadzieję ;)
      Mój entuzjazm opada szybciutko... Mamy podchodzić nartostradą pod Śnieżnicę... Wyczuwam w tym jakiś podstęp... Przecież Kuba nie pisał, żeby zabrać narty! Dobrze, że wziąłem chociaż kijki...
      Nartostrada z rowami? Też pomysł... Siostro! Tlen! Skalpel! Cokolwiek! Przecież ja tu padnę... Wolniej nie mogę, bo zacznę się cofać... Kiedy to się skończy? Na szczęście nartostrada jest powodem do radości dla większości... Proponuje założyć fanklub nartostrad pieszych...
      No... nareszcie! Teraz krótki odpoczynek i do schroniska... Odpoczynki bywają niebezpieczne... Grafit mógłby przypłacić go życiem... Został wzięty za lokalnego dywersanta dobierającego się do zapasów. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze. Jeszcze kawałek drogi (na szczęście w dół) i witamy w schronisku pod Śnieżnicą. Cieplutko, sucho, herbatka, oscypki (do podziału). Aż się nie chce wyruszać. Robię kilka fotek i idę w ślady innych... Długo nie trzeba czekać na Morfeusza w takim stanie... Okazuje się, że ktoś chce się od nas odłączyć. Cóż trudno... Przynajmniej się wyśpi... A my? A my jesteśmy dzielni i zbieramy się do wyjścia... Przecież już niedaleko... Do świtu :)... Zbiegamy w dół i niemal rozpędem zaczynamy włazić pod Ćwilin... Jakaś siła budzi się we mnie... Może wstaje jakieś wewnętrzne słoneczko? (Z jednym już prowadziłem konwersację od początku marszonu via sms :) ) Nie taka ta góra straszna! Ostro jakoś, ale raźniej... Robi się jasno, a na szlaku zamiast dołów są wypukłości. Chyba polubiłem tą górę... Jest piękna... Jaaaaka polana... No śliczności. Zieeew... Dobranoc... 45 minut snu spowoduje że karimata nie poczuje się osamotniona w wędrówce...
      Jakoś zimno się robi... Trzeba wstawać... Teraz co my tu widzimy... Tatry, Gorce, Mogielicę... O... a my tam mamy iść? Daleko trochę... (W stronę Lubonia nie patrzę, bo po co sobie nerwy psuć ? ;) ). Fakt faktem, trochę odpocząłem... Ześlizguję się na dół... A może by się narty przydały? Ciap... ciap... ciapciapciap... prrrr... Nie tak prędko. Wściekli się z tym błotem... Docieramy do Jurkowa i szturmujemy sklep. Coś strasznego... nie smakuje mi piwo, które kupiłem w celach regeneracyjnych... Chory jestem czy jak?
      Drzemka na przystanku, potem odfajkowanie się na liście obecności na moście i podchodzimy pod Mogielicę. Na szczyt prowadzi Droga Krzyżowa... Ciekawy pomysł... Jedna taka wystarczy na cały Wielki Post... Uff... Słonko na niebie świeci w celach dywersyjnych... Nie chce się iść do góry... Mijam kilka grup piknikowych, kilka grup mija mnie... Będzie piękny dzień... Wdrapuję się wreszcie na szczyt, po czym zastanawiam się gdzie reszta się rozłożyła... Trafiam na punkt widokowy, robię kilka zdjęć i poganiany czasem docieram w końcu na Polanę Stumorgową. Cóż za piękny widok... Ludziów jak grzybów... Marszon wypoczywa... Ale takie zgrupowania wybitnie przyciągają chmury... Zaczyna kropić... Zbieramy się i wyruszamy w kierunku Kutrzycy... Kropi coraz bardziej... trochę bardziej niż bardziej... Leje... Bardzo leje... Chyba ktoś nas chce tu utopić... W jakichś zwilgotniałych nastrojach pokonujemy kolejne podejścia i docieramy na szczyt. Tu Kuba mówi, że po prostu o 18 mamy zbiórkę w Mszanie... Każdy idzie swoim tempem. Zejście do Mszany przypomina drogę jak z koszmaru... Znakowanie wykonane przez stado pijanych znakarzy... Droga wygląda jak poligon dla czołgów, potem przechodzimy przez bagna, żeby następnie wejść w strumień, przepływając przy okazji przez jakąś przedeptaną ścieżkę w młodym zbożu... A może wszystkiemu winny ten deszcz? Wszystko rozmiękłe... Ze śpiwora zrobiło mi się łóżko wodne :) Ale o dziwo... Nie czuję się zmęczony! Może dlatego, że nie przekroczyłem jeszcze granicy 50 km? Dopływam do Mszany... Jest mi zimno... Z domu sygnały, że bym się przydał w poniedziałek... Może ja tu przerwę wędrówkę? Na górę i tak wejdę, bo co by nie, a jak zachoruję, to się do niczego nikomu nie przydam w najbliższym czasie. Dzwonię tylko do Kuby, że się odłączam, oraz że ludzie czekają na dworcu PKS a nie PKP... W sumie szkoda, że nie dotarłem na szczyt... Ale są sprawy ważniejsze i znacznie bardziej skomplikowane niż marszon... Żeby wszystko było tak proste jak szlak pod górę... Tytułem podsumowania... Marszon był przechlapany :) Sama trasa może i spokojna, jeśli dobrać odpowiednie tempo, ale skąd tyle wody w tym piekle? Sobotnią kąpiel urządzali? Ale ja tak łatwo się nie dam spławić... Kiedy znowu wyruszymy na szlak? Nawet jak nie dotrę do końca, to będę szczęśliwy, że wziąłem udział w MARSZONIE...





























































Powrót na stronę główną