Marszon, 4-5 czerwca 2004 r.

PROLOG
W ramach oblewania zdanej matury postanowiłem z kumplami wybrać się na Luboń Wielki. 56-kilometrową trasą, trasą Piątego Marszonu. Mieliśmy jechać w czwórkę, jednak dzień wcześniej Owca zadzwonił by powiedzieć, że nie da rady - co akurat w jego wypadku jest normalne. Jak będziemy planować wyprawę na Kilimandżaro też kilka dni wcześniej zrezygnuje. Pojechałem więc z Marcinem Klichowskim oraz Kubą Kisem ze Śląska.

Piątek, 4.06.2004, Baza Lubogoszcz
Zaczynamy o 20.15. Po ogłoszeniu ważnych informacji wyruszamy na szlak. Pada deszcz i mijamy pierwszą salamandrę plamistą. Prowadzą Michał Sośnicki i Sebastian Wach - marszonowi weterani. Zresztą wielu uczestników to starzy marszonowi wyjadacze. Kuba z Olą zamykają stawkę.

Godz. 21:10, Lubogoszcz, szczyt ile metrów.
Pierwszy przystanek. Pan Witold dochodząc na szczyt pyta gdzie jest grupa trzymająca władzę /Michał i Sebastian/ i stara się dowiedzieć czy aby na pewno wiedzą, że "marszon jest dla turystów preferujących umiarkowane tempo marszu lub umiejących się dostosować." Było nie było jesteśmy tu dużo wcześniej niż planowaliśmy. Kuba decyduje, że wychodzimy z punktu jakieś 1/2 h wcześniej niż w harmonogramie. W zasadzie do końca tak pozostało.

Godz. 23:00, Kasinka Mała
Przerwa przy stacji PKP. Znaczy się kiedyś tędy jeżdziły pociągi. Podczas tego marszonu /zupełnie jak na poprzednim/, moją piętą Achillesa miało być ścięgno Achillesa. Już je czuję dość wyraźnie. Ważne ogłoszenie: "jak zobaczycie szczura to się nie przestraszcie, on jest oswojony". Od Magdy wiem, że szczurek lubi nie tylko marszony ale i koncerty /przypuszczam, że rockowe/ a od Marcina, że szczur był w grupie która jako pierwsza ukończyła marszon.

Sobota, 5.06.2004, 1.00, Śnieżnica
Rezygnuję z dalszego marszu. Marcin jest w wyśmienitej formie, Kuba zmęczony /nie wyspał się biedak, musiał rano w piątek pędzić na zajęcia na Politechnice Śląskiej/ waha się czy zostać, postanawia jednak iść dalej. By pomóc kolegom w pokonaniu dalszej trasy biorę przemoczone, zapasowe buty Marcina oraz pusty już termos Kuby. Ponieważ moje plany uległy później zmianie, taszczyłem ten dodatkowy ciężar sporo kilometrów.

Godz. 9.30, Śnieżnica
Zasypiając chciałem wstać rano, zejść na Gruszowiec i wrócić stamtąd do domu. Jednak po obudzeniu czuję się na tyle dobrze /to dzięki scecyfikowi o nazwie diclac/, że decyduję dorobić trochę kilkometrów do tych 12 które na razie przeszedłem. Po śniadanku idę dalej.

Godz. 10.30, Przełęcz Gruszowiec
Hm. Nie chodzcie po górach bez mapy!!! Ja swoją wspaniałomyślnie dałem Kubie Kisowi. Jakoś udaje mi się stopem i na butach, potem znowu stopem dojechać w miejsce w którym marszonowicze będą o 14. Właściwie to przejechałem za daleko niezauważywszy żadnego lasu ani składu drewna. Jestem więc przy jakiejś ważniejszej drodze kilka kilosów od Mszany. Żeby sobie bardziej nie komplikować życia łapię busa do Mszamy. Tam zaczekam na resztę i wejdę z nimi na Luboń.

Godz. 12.00, Mszana Dolna
Ładne dziewczyny tędy chadzają. Góralki, nie? Jedna z nich pokazała mi drogę i jestem na byłym dworcu PKP. Suszę ubranie, buty, jem i piję. W sumie mógłbym czekać te 6 godzin na resztę ale zaczyna padać więc idę dalej.

Godz. 15.20, Przełęcz Glisne
Bez mapy nie chodźcie nawet asfaltem. Szedłem drogą aż na Glisne, a trzeba było szlakiem. Nie tylko ja się tak wykolegowałem, wiem, wiem. Czy ktoś znalazł moją kartkę wetkniętą za czerwony szlakowskaz na Luboń Wielki?
Idę dalej i daję sobie 2 h na wejście na szczyt. Jest ślisko i leje deszcz.

Godz. 16.25, Luboń Wielki
Wszedłem w godzinę. Rozpakowuję się, melduję i jem. Nagle dzwoni do mnie z Mszany Kuba Kis i oświadcza, że z powodu odparzenia stóp wycofuje się. A już myślałem, że sobie odpocznę. Jestem jego gospodarzem w Krakowie więc muszę czym prędzej wracać do domu. Zatem pośpiesznie pakuję się i wymeldowuję. Prawdopodobnie będę w Krakowie dużo później niż Kuba bo on pojedzie 1,5 h z Mszany a ja muszę najpierw zejśćniebieskim na zakopiankę. Okazuje się jednak, że dojechaliśmy w tym samym czasie i spotkaliśmy się w tramwaju. Ja zrobiłem 25 kilosów, a Kuba Kis 48.


I PO MARSZONIE
Cóż. W pewnym sensie i tak wygrałem. Nie zakończyłem zmagań z samym sobą na Przełęczy Gruszowiec, nie poddałem się też jadąc busem do Mszany Dolnej - mogłem nim dojechać do Krakowa! Niepokoi mnie jednak, że główną przyczyną mojej rezygnacji na Śnieżnicy była powracająca kontuzja, ta sama przez którą nie przeszedłem poprzedniego marszonu.
Z zebranej przeze mnie ekipy jeden nie pojechał na marszon w ogóle, Kuba zrobił 48 km, a Marcin ukończył całą trasę. Zatem sukces, zwłaszcza, że obaj koledzy planują jechać jeszcze raz na marszon. Ja również.
Kuba - dzięki.

TOMASZ KUKUŁA, Kraków 10 VI 2004 r.


Zrobiłem kilka fotek cyfrówką Kuby Kisa. Niedługo zamieszczę je na stronie www.tourist.republika.pl razem ze zdjęciami zrobionymi przez Kubę.

Będę wdzięczny za komentarze innych uczestników