4. czerwca, przy padającym deszczu zameldowałem się w bazie "Lubogoszcz".
Mogło to nie napawać optymizmem. Do takich sytuacji byłem przyzwyczajony. Na
każdym wcześniejszym marszonie padało. Dlaczego miałoby nie padać na tym?
Byłoby dziwnie...
Przyszedłem razem z Michałem Sośnickim i Jerzym Sokulskim. W bazie było
trochę osób. Wśród nich etatowi uczestnicy marszonowi. np. oczywiście
organizator Kuba Terakowski z Olą, a także Magdalena Łyko, Sebastian Wach.
Miałem trochę czasu na aklimatyzację w górskich warunkach i obserwację...
deszczyku.
Nadszedł start kolejnego mokrego marszonu. Wielu ludzi z workami na plecach.
Jeden z marszonowiczów miał ich dużo. Szybko mu się rozeszły po ludziach.
Zresztą ja... też go ograbiłem oczywiście za jego pozwoleniem.
Podejście na Lubogoszcz było śliskie. Na początku trasy szedłem ostatni i
zdziwiłem się, że jedna dziewczyna minęła mnie idąc z góry. Myślałem, że coś
zostawiła w schronisku. Pózniej dowiedziałem się, że zrezygnowała. Wejście
na szczyt zajęło nam umiarkowana ilość czasu.
A ja na szczycie mogłem znowu sobie powspominać, bo 17 lat temu stanąłem na tym
szczycie po raz pierwszy. Jako dziecko nie przypuszczałem, że jako dorosły (część kobiet twierdzi, że płeć męska nie może być dorosła, i chyba mają rację) będę tu w nocy z kilkudziesięcioma osobami... Tym szlakiem szedłem pierwszy raz w życiu.
Zejście z Lubogoszczy, potem nasz ukochany asfalcik. Ludzie narzekają na
niego. Dlaczego? Przecież to takie równe. Nie ma kamieni. Nie niszczy się
butów bardzo. Dochodzimy do wyciągu na Śnieżnicę. Tedy także będę podążał pierwszy raz. Na
tej trasie zapamiętałem sobie wiele rowów. Była wtedy wciąż noc, zmęczenie
dawało o sobie znać i czasami nogi wpadały mi do rowów. Pod koniec obok mnie
szedł pewien Marcin i mówił, że jest pierwszy raz w górach od lat.
Ze szczytu Śnieżnicy zeszliśmy do schroniska pod szczytem. Tam można było
odpocząć w godziwych warunkach. Przez księdza zostaliśmy poczęstowani
herbatą i oscypkami. Jak popijaliśmy, to ksiądz mówił nam o ośrodku na
Śnieżnicy. Przy stole siedziałem z Sebastianem, Michałem i jeszcze jednym
marszonowiczem. Czasami teksty były powalające. Nie zapominajmy, że był
środek nocy.
Po odpoczynku Ćwilin. Balem się go, bo tam jest ostre podejście. Zacząłem
forsować Ćwilin i po pewnym czasie stało się coś dziwnego. Zacząłem iść
znacznie szybciej pod górę, nagły przypływ sił i niedługo znalazłem się na
szczycie. Już było w dużym stopniu jasno. Ptaki ćwierkały. Przyczynę mojego
stanu fizycznego upatruję w wypiciu energetycznego napoju w bazie u księdza.
Na Ćwilinie trochę posiedzieliśmy. Widzieliśmy pasmo, które musieliśmy
pokonać. Zeszliśmy do wsi pod szczytem i tam rozpoczęło się oblężenie
sklepu. Przed Mogielicą ludzie chcieli zrobić zapasy. Na tej górze pod
koniec miałem kryzysik. Szedłem, zatrzymywałem się, na szczęście dolazłem.
Na polanie pod szczytem był dłuższy odpoczynek. Ktoś zauważył pasące się
sarny. Mnie pewien marszonowicz zrobił kawał. Włożył coś do nosa jak miałem
zamknięte oczy. Ja wiem kim on był. Konsekwencji prawnych z tego miał nie
będzie.
Następnie szliśmy przez pasmo górskie, które nad ranem obserwowaliśmy z
Ćwilinia. Czasami lalo. Schodząc do Mszany Dolnej ślizgaliśmy się pięknie.
A w Mszanie chciałem odpocząć. Ktoś nie chciał siadać bojąc się, że nie
wstanie. Zostałem zdopingowany i zdecydowałem się pokonać ostatni odcinek z
Marcinem, Magdą i jeszcze jednym marszonowiczem. Szliśmy w strugach deszczu.
Przypomniałem sobie, że wiele lat temu z rodziną próbowałem zdobyć Luboń
przy podobnych warunkach atmosferycznych. Wtedy zrezygnowaliśmy, bo ja i
brat byliśmy mali. Teraz nie chciałem zrezygnować. Udało się dojść.
Byliśmy zmęczeni. Szczególnie należało podziwiać Marcina, który najwyżej
planował dojście do Jurkowa. Wcześniej myślałem, że z Lubonia do Krakowa będę wracał z paroma osobami, a jeszcze wcześniej planowałem spędzić noc na Luboniu. W Krakowie chciałem być wcześniej, bo miałem pewne sprawy na głowie np. studenckie. Ostatecznie
jedyną osobą, z którą zaplanowałem powrót była Magdalena Łyko, jedna z
ośmiu osób, które były na wszystkich marszonach. Ona planowała zejście do
Rabki, bo tam były pociągi o znanych jej porach. W schronisku doradzono nam
zejście do Małego Lubonia. Tam mogliśmy złapać parę autobusów.
Rozpoczęliśmy wędrówkę do Małego Lubonia. Mieliśmy ładną panoramę tatrzańską po deszczu. Widzieliśmy jedną sarnę. Szliśmy szybko. Wydaje mi się, że można było iść szybciej. W
schronisku mówiono nam o skrócie do przystanku autobusowego. Przed
domostwami spotkaliśmy parę spacerowiczów. Zapytaliśmy o drogę. Ona mówiła
inaczej niż on. Mieliśmy mętlik. Ja straciłem nadzieję, że złapiemy
wcześniejszy autobus. Nie mówiłem tego Magdzie. I w tym momencie zaczęła się
nowa przygoda...
Idziemy drogą, oddalamy się od przystanku. Jest rozwidlenie. Magda decyduje,
że skręcamy w prawo. Widzimy kolejną sarnę. Idziemy, idziemy, słyszymy
Zakopiankę ale nie możemy do niej dojść. Jest coraz ciemniej. Ostatecznie
zeszliśmy do wsi przy Zakopiance. Przystanek był niedaleko, więc się
ucieszyliśmy. Zmartwiliśmy się, że sobie poczekamy długo na autobus
a ostatni odszedł kilka minut wcześniej. Magdzie, obcej dziewczynie stojącej
na przystanku i przechodzącej osobie obok niego wydawało się, że coś
przyjedzie.
Niestety autobus nie przyjechał. Do dziś przyczyny nie znam. Zaczęliśmy
łapać nieudolnie wszystkie tiry. Czasem wydawało się, że się jakiś
zatrzyma. One tylko zwalniały przed zakrętem. Podjęliśmy decyzje, że
będziemy szli do Rabki i będziemy próbowali coś złapać. Ona szła lewą
stroną, ja prawą. Oczywiście było już ciemno. W desperacji nie czuliśmy
zmęczenia, a jak nic nie jechało gaworzyliśmy przez ulicę. Było śmiesznie i
tragicznie zarazem. Wtem mnie się udało zatrzymać samochód. Pobiegłem szybko.
Za kierownicą facet w średnim wieku. Wsiadamy. Szczęście!!!
Podczas jazdy dowiedziałem się, że facetowi odechciało się spać jak na drogę
wbiegła sarna przed samochodem, za którym on jechał. Ja czasami z nim
gadałem, czasem zamykałem oczy. Widoczność była zła. Facet wziął sobie nas,
żeby nie zasnąć. Pytałem się go czy nie wie coś o tych nieszczęsnych
autobusach... A on był z północy Polski. Cały dzień jechał samochodem.
Przejechaliśmy Rabkę, gość musiał się wracać. Potem jeszcze zaproponował
jazdę do Zakopanego, bo tam jechał. Uznaliśmy, że lepiej nie jechać.
Wysiedliśmy i poszliśmy na dworzec kolejowy. Było po 24. a pociąg po... 3. w
nocy. Poczekalnia zamknięta. Słyszałem na dole jakieś dwie kobiety
pracowniczki. Można było poprosić je o otwarcie. Chętnie byśmy się tam
przespali. Wcześniej mogliśmy poprosić faceta o zjechanie na stację
benzynową. Tam byśmy coś zjedli, przespalibyśmy się w samochodzie. Na dworcu
w Chabówce z mokrymi rzeczami, byliśmy zmarznięci, wygłodzeni. Czasami
łaziliśmy po dworcu słysząc odgłosy stojącego pociągu. Magda drzemała, ja
mniej. W pewnej chwili nadjechał pociąg. Myślałem, że przysnąłem i że jest
po 3. A było przed pierwszą. To był nasz pociąg i czekał tam do odjazdu.
Maszynista poszedł spać. I znowu można było poprosić o możliwość przespania
się w pociągu wiedząc, że mamy z niego pózniej skorzystać.
Wreszcie nadeszła upragniona godzina. Jeszcze tylko kupno biletu i ... po 71.
godzinach niespania zasnąłem ( w Krakowie pisałem pracę zaliczeniową
przez noc przed marszonem ). Obudziłem się w Krakowie, a Magda tego dnia
zdała dwa egzaminy. Podziwiam ją bardziej siebie. Oprócz niebywałej
kondycji, była w stanie dobrze myśleć po takiej przygodzie...
Do zobaczenia już wkrótce.
Krzysztof Paja